10. rocznina katastrofy smoleńskiej – refleksje

Ta rocznica przypada w Wielki Piątek. To niesamowite. Warto wrócić do tamtych chwil sprzed 10 lat. Przypomnieć sobie o tych ludziach, którzy byli z nami tak niemal na co dzień, choć dla większości z nas znani tylko z ekranów telewizorów.

Katastrofa smoleńska

Media społecznościowe i nie tylko przez te 10 lat nieznośnie się rozszalały. Zwariowały. Świat zwariował. Grają na emocjach jak tylko można. Jest to wysoce zaraźliwe, ludzie to łykają, udostępniają i tym żyją. W obliczu pamięci o tej tragedii trzeba jednak inaczej. Nie ma innego wyjścia, jeśli chce się pozostać człowiekiem.

Dlatego w tym dniu nie mam ochoty nawet bawić się w podśmiechujki z tego, że Kaczyński z Morawieckim składali kwiaty bez maseczek i nie zachowali przepisowej odległości oraz przepisów o ograniczeniu zgromadzeń. Nie mam zamiaru komentować apelu o zwrot wraku. W ogóle wydaje mi się to wszystko tak małe wobec tego, co się wtedy stało.

Wolę przypomnieć sobie twarze tych ludzi, którzy wtedy zginęli. Pomyśleć o ich życiu, o ich tragedii. Chcę myśleć w tej chwili o potędze Przypadku, Losu, Fatum, o sile ludzkiej decyzji, woli sprawczej wobec historii. O tym, jak decyzja jednej czy paru osób może mieć wpływ na życie całego narodu, o tym, jak bardzo te decyzje są uwarunkowane tysiącem innych okoliczności, o tym czy mogło być inaczej.

Wszyscy wiemy, że mogło być inaczej, że decydowały sekundy, metry, chwile. A jednak stało się tak jak się stało, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Niech ten Wielki Piątek będzie dniem zadumy także nad tym, na ile ważne są nasze różne dalekosiężne, wielkie cele, ambicje, wizje, palny. Czym one są wobec złowróżbnego memento mori? Co one znaczą wtedy, gdy zabraknie najbliższych i już nie będzie czym wypełnić po nich pustki.

Kronika zarazy 2 – „Rozprężenie”

W wielu wpisach w mediach społecznościowych widać rozprężenie sytuacją spowodowaną przez koronawirusa w Polsce. Po chwilowym entuzjazmie „walczymy z wirusem”, pojawia się zwątpienie, kalkulowanie, tudzież niemal przytakiwanie teoriom spiskowym niczym na forum antyszczepionkowców. A to Bill Gates wiedział już w 2015 roku o koronawirusie. A to Chińczycy wymyślili, żeby osłabić Europę i wykupić europejskie firmy.

Wszystko chyba i w dużej mierze w powodu, że nagle zagrożeniem bardziej realnym niż wirus jest perspektywa braku płynności finansowej dla wielu przedsiębiorców, ale i dla pracowników. Każdy rozsądny przedsiębiorca musi w tym tygodniu podjąć decyzję, czy do końca miesiąca wręczyć oraz ilu osobom, wypowiedzenie umowy o pracę.

Ta zmiana nastrojów jest absolutnie normalna. Człowiek z natury chce reagować na zagrożenie tylko, jeśli jest bliskie. Dlatego nikt nie słuchał Billa Gatesa, który ostrzegał przed pandemią w 2015 roku. Dlatego świat się zadłużał mimo, że kryzys typu 2009 roku był przewidywany już przez niektórych w roku 2000. Sam czytałem takie publikacje i uważałem je za totalne oszołomstwo. Niestety okazało się prawdą. Inna sprawa jest taka, że codziennie ktoś coś przewiduje, więc jest duża szansa, że jakaś przepowiednia się spełni.

Zmiana nastrojów jest zupełnie naturalna. Podobnie jak reakcje Włochów, którzy po okresie lekceważenia kwarantanny, teraz plują z balkonów i rzucają jajkami w przechodniów, którzy idą do pracy (bo myślą, że wyszli sobie na spacer wbrew zakazom). Czeka nas jeszcze wiele takich zmian nastrojów społecznych. Jako społeczeństwo jednak wierzymy, że podołamy. Nie możemy się poddać defetyzmowi, także, który będzie siany coraz częściej.

Ostatecznie kryzys i tak nastąpi. Pytanie, czy wolimy wyjść z kryzysu bez pracy i z kredytami, ale żywi, z żywymi naszymi bliskimi, czy wolimy zaryzykować po to, żeby mieć szansę spłacić tą ratę kredytu za miesiąc i za dwa, bez jakiejkolwiek gwarancji, że dożyjemy terminu spłaty tej raty za trzy miesiące… Bez gwarancji, że w tym naszym domu tak ciężko spłacanym będziemy żyć z naszymi bliskimi czy tylko ze wspomnieniem o nich… Być może jesteśmy w sytuacji lose-lose i nie ma dobrego rozwiązania.

Kronika zarazy – 1

Mamy dzień 14 marca. Na chwilę obecną (godz. 21.00) 103 oficjalne przypadki zachorowań na koronawirusa w Polsce i 3 zgony.

Sytuacja zmienia się z każdą chwilą. Przez 2 tygodnie zmieniła się diametralnie. 29 lutego bawiłem się jeszcze w Warszawie, byłem na koncercie, na dyskotece, choć pamiętam, że na początku tamtego tygodnia, czyli 24-25 lutego, zastanawiałem się, czy w ogóle wyjeżdżać w związku z zagrożeniem epidemią. Już wtedy było oczywiste, że zaraza przyjdzie do Polski. Wtedy jednak załączył się tryb „jakoś to będzie”. Śmialiśmy się trochę z naszego kolegi, który zrezygnował ze spotkania z nami na mieście, zamiast tego pojechał do marketu zrobić zakupy jedzenia na 3 tygodnie.

Niewątpliwie osoby zakażone koronawirusem musiały znajdować się wtedy w Warszawie.

Sytuacja wygląda w ten sposób, że w Polsce wprowadzono niemal stan wyjątkowy, jednak go nie wprowadzając. Jak będzie nikt nie wie. Albo się uda, albo nie. Zastanawiające są jednak głosy płynące z innych krajów. W Wielkiej Brytanii nie zamknięto szkół, w Finlandii też nie. W Wielkiej Brytanii podobno przewidują, że szczyt epidemii nastąpi za 14 tygodni, zatem na wtedy należy zachować najsilniejsze środki, żeby nie zmęczyć od razu społeczeństwa. Angela Merkel już powiedziała, że zakażonych zostanie 60-70 procent społeczeństwa. Podobne głosy płyną nieoficjalnie od lekarza z Kongresu Stanów Zjednoczonych. Wielka Brytania też podobno dysponuje takimi analizami.

Niewątpliwie jednak kupujemy sobie teraz czas, żeby nie doprowadzić do zwiększenia liczby zakażeń. Osobiście zastanawia mnie, na jakiej podstawie decyzję podejmują nasi rządzący. Czy jest to wynikiem prognoz, analiz, czy raczej efektem paniki i strachu przed załamaniem systemu ochrony zdrowia.

Wypowiedzi polityków zachodnich wskazują jednak, że raczej nikt nie liczy na to, że uda się powstrzymać epidemię, tak jak to się udało w Chinach.

Poniższy wykres przedstawia dynamikę wzrostu liczby nowych zakażeń – widać, że od końca lutego liczba nowych zakażeń rośnie bardzo wyraźnie, podobnie jak liczba zgonów.

Statystyki zachorowalności nakoronawirusa i dynamika przyrostu nowych chorych na świecie

Warto też zwrócić uwagę na liczbę nowych zachorowań dziennie.

Nie licząc połowy lutego, kiedy zastosowano nową metodologię liczenia zachorowań w Chinach, od początku marca codziennie mamy coraz większą liczbę zachorowań każdego dnia. 13 marca jest to już niemal 11 tysięcy w skali świata. W samych Włoszech w ciągu jednej doby – 3497 osób. Jest to mniej więcej tyle, co w Chinach w najbardziej gorącym okresie. Tylko, że w stosunku do liczby ludności kraju liczba ta ma już inny wydźwięk.

Nie da się wprowadzić rozwiązania chińskiego. Władze polskie twierdzą, że idą chińskim przykładem, ale biorą z niego tylko niektóre elementy. W Chinach praktycznie całą prowincję Hubei odcięto od świata. Wiele wielkich fabryk wstrzymało produkcję. W Polsce na to się nie zanosi, ani też w żadnym innym państwie europejskim. Gdyby Europa była państwem federalnym, być może jakiś centralny rząd europejski mógłby podjąć decyzję o całkowitym wyłączeniu Włoch i ich poświęceniu. Nieważne zresztą, i tak jest za późno. Ognisk epidemii jest już bardzo dużo i to w całej Europie. Nie jesteśmy w stanie zdiagnozować wszystkich przypadków, ponieważ nie tylko w Polsce, ale wszędzie brakuje testów. Testy są reglamentowane, co było widać w Polsce szczególnie na początku epidemii. Teraz rząd zakupił kilkadziesiąt tysięcy, ale to wciąż za mało.

Nie ukrywajmy też, że nie mamy tego rodzaju możliwości i rozmachu, co władze chińskie. Wszyscy słyszeli, że dosłownie w ciągu tygodnia stanęły w Wuhan nowe szpitale. W Polsce udało się przez tydzień postawić przy oddziałach zakaźnych prowizoryczne namioty. Polska, Włochy i inne kraje borykają się z brakiem podstawowych artykułów medycznych – takich jak stroje ochronne i maseczki.

A propos maseczek – od tygodni słychać przekaz medialny, że one nie pomagają, że pomagają jedynie osobom zakażonym, żeby nie zakażały innych. Jakoś jednak personel medyczny je potrzebuje. Być może ten przekaz płynie w tym celu, żeby ludzie nie wykupili tych maseszek, które jeszcze są na rynku. Wtedy służba zdrowia będzie miała kolejny problem.

No i w końcu apb Gądecki zaapelował do wiernych, żeby skorzystali z dyspensy i zostali w domach. Mszy Świętych nie odwołał, do 50 osób mogą się odbywać, co jest zresztą absurdalne. Kto będzie tego pilnował? Kto będzie ich liczył? I pytanie, po co było te parę dni gorących dysput na ten temat?

Apel apb Gądeckiego świadczy jednak o tym, iż jednak poprzednia postawa Kościoła nie wynikała do końca z tkwienia w czasach średniowiecza, ale po prostu z niewiedzy, braku danych i wyobraźni. Nie jest to nic dziwnego. Większość komentatorów, polityków i tzw. ludzi na stanowiskach, zapytana tydzień czy dwa tygodnie temu, pewnie powiedziałaby, że ten wirus to „taka grypa”. Dopiero w ciągu ostatnich dwóch tygodni wstrząsające dane z Włoch przedefiniowały rozumienie zagrożenia.

Statystyki koronawirusa według krajów – stan na 14.3.2020

Tak to wygląda obecnie. Wstrząsający jest, obliczona na podstawie tych liczb, współczynnik śmiertelności we Włoszech – 6,8 %. W Iranie też jest ok. 5 %. Oczywiście nie ma wszystkich ludzi zdiagnozowanych, więc te liczby są niemiarodajne i nikt nie wie nawet jak bardzo niemiarodajne.

Cały czas jednak zastanawiam się, jak można było nam mówić, że to taka „nowa grypa” (jeszcze 3-4 tygodnie temu), skoro w Polsce na grypę zmarło w lutym 23 osoby (według statystyk). Śmiertelność jest niewątpliwie dużo wyższa niż w przypadku grypy.

Postępy keto diety – węglowodany są wszędzie

Naprawdę, znalezienie produktów z bardzo małą, albo znikomą ilością węglowodanów to bardzo, ale to bardzo trudne zadanie. Wszędzie są te cholerne cukry.
Na przykład: wpadłem na pomysł, że będę jadł śledzie (a la matijas, takie w zalewie) ze śmietaną 30 %, a tu okazuje się, że w składzie tych śledzi jest glukoza. Tak samo nawet w tej śmietanie jest parę gram cukrów. Myślałem, że będę zajadał się orzechami, a tu nici z tego. Nawet w takich migdałkach – choć dane są różne – znajdować się może kilkanaście do dwudziestu gram węglowodanów, a co to jest 100 gram. Faktycznie, żeby zachować limit tych 20-50 gram węglowodanów na dzień trzeba by chyba pić oliwę i jeść smalec.

Keto chleb migdałowy

W każdym razie próbuję, a wejście w dietę keto skłania mnie do próbowania moich sił kulinarnych. Potrzebuję zawsze do przygryzienia jakiś chleb do jajecznicy rano. Wpadłem więc na pomysł, że upiekę keto chlebek. Nigdy nie zajmowałem się wypiekaniem chleba, ale dobra. Pierwsza próba poszła tragicznie. Chleb głównie z mąki migdałowej, ale też i innych ziaren w dużej foremce musiałem wyrzucić. Za bardzo rozcieńczyłem ciasto i po ponad godzinie w piekarniku było całe mokre.

Keto cheb migdałowy – drugie podejście

Za to drugie podejście – pełny sukces! Udało się zrobić dwa keto chlebki z samej mąki migdałowej i mielonych migdałków. Parę jajek, mąka migdałowa, 6 tabletek stevii oraz proszek do pieczenia i jakieś 40-5 minut w piekarniku. Wyglądają i smakują trochę jak ciasta, ale są bardzo dobre. Problem keto pieczywa rozwiązany!

Naprawdę było to mega proste. Kluczowe okazało się to, żeby ciasto było bardzo gęste, nielejące. No i pewnie będę próbował z innymi orzechami, słonecznikiem, mąką kokosową itd. oraz innymi składnikami, bo widziałem, że np. do keto chleba dodają też masło albo jakieś oleje do ciasta. Zobaczymy jak to wpłynie na mój chlebek, może będzie wolniej usychał, bo zauważyłem, że po dwóch dniach jest już dość kruchy i suchy.

Strajk nauczycieli

Mamy do czynienia z rozgrywką polityczną, szantażowaniem dziećmi, pada wiele słów i wiele różnych zarzutów z każdej strony.

Skoro jest tak super…

Prawda jest jednak taka, że od trzech lat słyszymy jak to Polska się świetnie rozwija, jak pokonujemy kolejne rekordy wzrostu i ściągalności podatków, jak to wszystko jest super, kolejna nadwyżka budżetowa itd. Tymczasem wiele grup społecznych pracuje za marne pieniądze. Wiele grup społecznych jest zapomnianych przez rząd. Rząd, który wykazuje się daleko idącą arogancją i który jest głuchy na głos różnych grup, które niekoniecznie są dla partii rządzącej istotne, jeśli chodzi o wybory.

Przywrócić godność

Zarobki niektórych z grup, np. pracowników sądów czy nauczycieli naprawdę wołają o pomstę do nieba. Nie może być tak, że nauczyciel zarabia na rękę 2-3 tysiące złotych, no może 4 tysiące (nie wiem, czy to możliwe i jak to dokładnie wygląda). Koledzy, z którymi kończył studia pracują w korporacji albo jako przedstawiciele handlowi i zarabiają kilkanaście tysięcy złotych. Nie jest to zdrowa sytuacja. Należy temu zawodowi przywrócić godność! Strajk to jedyny sposób. Niestety rząd patrzy tylko na to, jak wydawać pieniądze, żeby zapewnić sobie poparcie w wyborach. Brak jest myślenia przyszłościowego, myślenia o przyszłych pokoleniach, tych, które są teraz w szkołach, tych które pójdą do szkół za 10 lat. Kto je będzie uczył? Ludzie, którzy wybiorą zawód nauczyciela, ponieważ nie mieli lepszych perspektyw, czy ludzie, którzy wybiorą ten zawód, ponieważ można godnie dzięki temu zarobić i godnie żyć?

Nie ma innego sposobu, trzeba strajkować i ten strajk popierać.

Moje doświadczenia na temat wchodzenia w stan ketozy.

Zaznaczam, że nie jest to tekst, który rości sobie pretensje do bycia naukowym czy poradnikiem dietetycznym. Bardziej fachowe porady można znaleźć gdzie indziej. Opisuję tu po prostu swoje początki wejścia w dietę ketogeniczną, poprzedzone jakimś, w sumie niewielkim, researchem.

Początek ketozy – inspiracja

Początek był szybki. Zainspirowany trochę przez ostatnio aktywnego na youtube oraz insta niejakiego Roberta Gryna (należy mu się osobny artykuł), zacząłem czytać o keto-diecie. No i tak nagle w środę mówię sobie „A zjem mniej dzisiaj węgli”, czyli na śniadanie do jajecznicy mojej ulubionej serowej z trzech jajek, zamiast dwóch, jedną skibkę (kromkę – jak to mówią poza Wielkopolską) chleba. Na obiad też mniej – jedynie śledzie. Kolacja też jakaś odżywka białkowa. Pomyślałem, że wejdę sobie powoli na dietę o niskiej zawartości węglowodanów, a potem się zobaczy.

No ale podczas dalszego czytania o diecie keto zapoznałem się także z tematyką postów oraz głodówek. W książce „Narzędzia Tytanów” przeczytałem o sposobie wejścia w ketozę w ciągu jednej doby poprzez poszczenie i umiarkowany wysiłek fizyczny (długi spacer). Opisy tego jak drastyczne i ciężkie jest przejście w stan ketozy trochę mnie przerażały. Ból głowy, bezsenność, rozkojarzenie, wahania nastroju, kłopoty z koncentracją… Inne artykuły potwierdzały to, że w trakcie głodówki organizm wchodzi w stan ketozy.

Głodujemy, żeby wejść w ketozę

Tak więc w piątek rano zjadłem sobie rano jajecznicę z trzech jajek z wielką ilością boczku, oczywiście z kromką chleba, bo nie wyobrażam sobie do tej pory jak można jeść coś bez chleba. I nagle stwierdziłem, że nie będę jadł obiadu, i że zrobię sobie 24-godzinny post. „Wchodzę w ketozę, zobaczymy”. No i tak przez cały piątek nic nie jadłem. Piłem wodę, do której dodawałem trochę soli (zgodnie z zaleceniami). Od dawna już nie robiłem postu. Nawet, kiedy byłem fanatykiem religijnym, rzadko pościłem o chlebie i wodzie. Po prostu nie znoszę uczucia głodu. Zawsze jem, gdy jestem głodny.

O dziwo jest prawdą, że głód ma charakter falowy. Rośnie, rośnie i gdy wydaje się, że za chwilę nie wytrzymamy i umrzemy z głodu, to opada, nie do końca, ale jednak jest lżej. Po pracy zrobiłem sobie długi marsz – wyszło prawie 10 km. Po drodze zakupiłem sobie butelkę wody i popijałem. Nie czułem się o dziwo najgorzej. Był to piękny wiosenny piątek, początek kwietnia. Ludzie wylegają na ulice. Dawno nie byłem poza tym na Wildzie, a to tak piękna dzielnica. Rynek Wildecki – urocze miejsce, z którym łączą mnie też osobliwe wspomnienia. Wieczorem jeszcze był 2-km spacer wokół Starego Rynku. Nie powiem, chwilami czułem się już słabo, głowa bolała, ale najczęściej popicie paru łyków wody poprawiało tę sytuację.

Bałem się, czy zasnę. Zawsze bałem się tego, że zgłodnieję przed zaśnięciem i nie będę mógł zasnąć. Będę musiał się najeść i znowu nie będę mógł zasnąć przez dwie godziny, bo żołądek pełny. Udało się jednak z pomocą odrobiny melatoniny i spało się nieźle. Pod wieczór, faktycznie, pomimo lekkiego bólu głowy i osłabienia, zacząłem odczuwać pewną jasność umysłu oraz jakąś taką energię wewnętrzną. Trudno jednak przesądzać, czy był to dobroczynny efekt postu, czy też wynik entuzjazmu z powodu doświadczania czegoś nowego, a może satysfakcji, że przetrwałem cały dzień bez jedzenia.

Pewną motywacją był też poprzedni dzień – czwartek. Zjadłem tylko śniadanie i około 17, po pracy, poszedłem biegać. Nigdy tak nie robiłem. Przed bieganiem – tak kazali różni mądrzy ludzie – zawsze coś jadłem, „żeby mieć energię”. O dziwo biegło się całkiem, ale to całkiem przyjemnie. Wtedy chyba sobie pomyślałem, że „coś jednak może być z tą ketozą. Coś z tymi węglowodanami jest przekłamane”.

W sobotę wstałem około 7. Chciałem wytrwać do 9:00 z pierwszym posiłkiem, ale nie dałem rady. To znaczy, dałbym radę, ale czekałbym bezproduktywnie, bo źle już się czułem, a szkoda mi było tej godziny. Zjadłem więc jajecznicę z trzech jajek z potężną ilością boczku (i kawałkiem chleba). Poczułem się lepiej.

Pierwszy dzień ketozy?

Tego dnia poszedłem na siłownię (weszła klata, triceps i brzuch). Miałem bardzo dużo energii. Chciało się ćwiczyć. Jeśli natomiast dobrze liczyć, to w tym momencie powinienem mieć dość mocno wyczerpane zapasy glikogenu. Co więcej, później jeszcze poszedłem na rower. Było już ok. 15:00, kiedy zajechałem na polanę i poleżałem na leżaku (pierwsze opalanie w tym roku). Nie czułem wtedy głodu zbytnio. Posiłek zjadłem o godz. 19:00 – śledzie a la matijas (niestety wystraszyłem się, bo w zalewie według opisu miała być glukoza, z tym że nie wiem ile) ze śmietaną 36 % -lekko licząc powinno to być ponad 1000 kcal.

W sobotę wieczorem nasunęły mi się dwa wniosku:

  1. Nie wiem czy jestem już na lekkiej ketozie. Nastąpiło jednak coś niesamowitego – po dniu głodowania siłownia i rower, a ja dałem radę przetrwać do 19:00. Kiedyś by to było nie do pomyślenia. Pierwszy wniosek – będę robić te głodówki co tydzień, bo ewidentnie nie jest to takie straszne, a na pewno nie przeszkadza w wysiłku fizycznym.
  2. Lecę dalej z tematem – nie wiem, co będzie, ale w sumie nigdy nie byłem na diecie. Spróbuję. Pierwsze doświadczenie z głodowaniem i likwidacją węglowodanów potwierdzają to, co piszą o diecie ketogenicznej.

W sobotę wieczorem wpadłem też na pomysł pisania bloga o wszystkim i o niczym, o czym myślałem już w przeszłości, jednak nigdy tego nie ucieleśniłem. Nawet zacząłem wyszukiwać domenę, ale… „blogowszystkim.pl” była już zajęta.

Nadeszła niedziela. Sen dość silny, choć z jednym przebudzeniem w nocy, ale rano ciężko było otworzyć oczy. Zamiast o 7:30 wstałem o 8:20. Nie bardzo chciało się jeść, więc zjadłem zrobiony dwa dni temu naleśnik z mąki migdałowej z serem mascarpone. Muszę te naleśniki z mąki migdałowej dopracować, bo się rozlatują. Nie zjadłem nawet całego. Migdały też mają jednak trochę węglowodanów – ok. 20 g na 100 g, co mnie martwi, bo je bardzo lubię.

Poszedłem na rower – 27 km. Piękny dzień. Wczesna wiosna, delikatne blado zielone listki wszędzie, białe kwiatki na drzewach. Rozpędziłem się i weszła Cytadela, Rusałka i Jezioro Strzeszyńskie. No ok. 14:00 byłem już głodny.

W każdym razie wieczorem znowu wpadł pomysł bloga o wszystkim. No i jest, więc wychodzi na to, że nowe żywienie mi służy (przynajmniej jeśli chodzi o tworzenie blogów)

Jest teraz niedziela wieczór. To jest pierwszy wpis.